Rzut Okiem #9 - Haunt: The Real Slender Game

Szczupły wysoki mężczyzna o białej karnacji, ubrany w garnitur i wywołujący strach u widzów. Jeżeli Wasza odpowiedź to Marcin Prokop muszę Was zmartwić, dziś zajmiemy się kolejną(acz na prawdę obiecującą) edycją Slendera za którą wzięła się nasza rodzima ekipa programistów. ParanormalDev bardzo ładnie wskrzesili wyświechtany już temat Slender Mena, ale nie umknęło im kilka wpadek, które muszą poprawić jeżeli chcą by ich gra zyskała grono fanów i rozgłos taki jak pierwowzór.



Slender tworzony przez Parsec Production jest darmową grą w której mechanika jest prosta jak zrobienie jajecznicy. Jedyne co musimy zrobić to zebrać wszystkie notatki porozmieszczane tu i ówdzie na mapie. Warto dodać, że wraz z popularnością Slendera wychodziły co raz to nowsze wersje, które oprócz zmian mapy i znajdziek(w jednej z odsłon zamiast kartek misie pluszowe) modyfikowano również w niewielkim stopniu gameplay. Były to zmiany jednak na tyle kosmetyczne, że gracze zdążyli się najzwyczajniej w świecie przejeść konwencją serwowaną przez autorów, a do pewnego momentu jednego autora. I tutaj do akcji wkraczają Polacy z amatorskiego studia ParanormalDev i ich własną wizją przygody o “cienkim” psychopacie.

Na pierwszy rzut oka Haunt: The Real Slender Game(dalej być może nazywany jako polski Slender) wyróżnia się przede wszystkim grafiką i technicznym zmiażdżeniem rywala. Nie mam tutaj na uwadze wybitnych tekstur, które notabene są słabe i rozmazane. Chodzi o bardzo ładne zaprezentowanie ciemnego lasu, wszystkie nałożone filtry idealnie snują gęstą atmosferę, a światło latarki idealnie rozchodzi się po eterze. Nie jest to może poziom na miarę Alana Wake, jednak ogromne brawa za umiejętne zabawy konwencją. Latarkę zasilają zaś baterie, które również porozmieszczane są tu i ówdzie na mapie, a do przetrwania ze światłem wymagane jest jego podtrzymanie także radzę nie omijać małych akumulatorków. Szkoda, że nie mamy kompletnie żadnego podglądu na stan naszego urządzenia. Możemy tylko “obczaić” na oko czy mamy dość dużo mocy w bateriach po sile światła. No, ale skoro już jestem przy grafice to może wspomnę o szczególe, który nieco modyfikuje zabawę. Otóż nasz antagonista(czyt. Slender przyp. red.) potrafi chodzić, a nie jak to poprzednio teleportować się wyłącznie za nami. Nie jest to może animacja na poziomie Euforia Engine, ale powiem iż zmienia to sposób patrzenia na zabawę, bo Slendi może pojawić się nie tylko za naszymi plecami. On może do Was po prostu przybiec(nie sprawdzone przez redaktora).


Odmienny jest również sposób poprowadzenia fabuły, bo coś takiego tutaj istnieje i nawet trzyma jakiś tam poziom. Chodzi o to, że na terenie Green Park był przeprowadzany Project Hunt i jak można się domyśleć coś poszło nie tak, ktoś zły został wypuszczony, miejsce zamknięto by nikt nie mógł rozwikłać tajemnicy. Ot dziwnym trafem nasz bohater zostaje wplątany w wir akcji i poprzez notatki odnajdowane dowiadujemy się co tak na prawdę wydarzyło się na tym terenie i co robi gigantyczny bunkier na terenie parku. Oskarową fabułą nazwać się tego nie da, ale lepsze jest coś takiego niżeli zrywanie z drzewa kartek z napisami “Nie odwracaj się za siebie”. Poruszyłem kwestię lokacji jaką zwiedzimy i jest ona kolejnym plusem jeżeli chodzi o rozgrywkę. Nie jest to jakiś jeden obszar typu las czy budynek przedszkola. Teraz zwiedzamy spory teren na którym mamy wspomniany wcześniej bunkier, jakąś tajemniczą chatę i sporo kawałek lasu. Wygląda to na pierwszy rzut oka jak połączenie większości lokacji ze Slendera, a po późniejszym graniu wnioskujemy, że jest to strzał w dziesiątkę. Nie mamy poczucia nudy wiejącej z ekranu, bo co jakiś czas zwiedzamy coś innego i nowego. Jasne można zakręcić się w koło niczym przedszkolaki przy tańcu kółka graniastego, ale to jest normalne w grze stawiającej na znalezienie czegoś na obszarze tak sporych rozmiarów.

I jak się tak przez jakiś czas zakręcimy czując nutkę tego klimatu na plecach dojdziemy do wniosku, że czegoś nam tutaj brakuje. Żółta żaróweczka nad głową. Aha! I gdzie ten Slender zapytacie. Ja Wam odpowiem, że w lesie zapewne. Mówiąc już poważniej, przez pierwszą część rozgrywki i znaczną jej większość naszego rywala po prostu nie uświadczymy. Nie wiem czy miałem jakieś nadprzyrodzone szczęście czy jest to słaby algorytm, ale słyszałem iż to nie jest tylko mój problem. Ktoś przygotowując tak skrupulatnie danie główne udekorował stół i talerze, ale zapomniał o potrawie. Slendera jest tutaj mało i pewnie autorzy nie chcieli przesadzać z jego wykorzystaniem, bo jak wspomniał kolega Wojtek w materiale wideo, najbardziej boimy się tego co nieznane. Po części coś w tym jest, ale jak dla mnie to chyba minimalna przesada. Gdzieś w sobie czuję frustrację szukając tych wszystkich kartek bez Slendiego, a po zdobyciu określonej liczby patrzeć jak ten gbur zabija mnie z precyzją rzeźnika. I tak co chwilę, co każdą rozegraną partię, a ja nie potrafię temu “cieniasowi” uciec - przykra sprawa.


Dźwięki w grze również zostały bardzo losowo wykonane. Są i te lepsze jak np. burze czy odgłosy krzyczących panienek, ale są i te gorsze z krokami naszego bohatera na czele. Swoją drogą nie wiem czy był to zabieg celowy, ale gdy staniemy w miejscu ciągle słyszymy czyjś marsz. Dodaje to klimatu, ale nie wiem na ile był to planowany zabieg przez autorów. Trzeszczące drzwi są idealnym przykładem takiego niewiadomo czego, ni to skrzypienie ni to dudniący słoń. Przygrywająca w tle muzyczka i zwiększająca się jej częstotliwość czy momentach grozy to znany element z oryginalnego Slendera, a i tutaj sprawuje się tak jak powinien - dobrze, ale nic poza tym.


Jako grę nową Haunt: The Real Slender Game oceniłbym surowo. Za archaiczne wykonanie elementów udźwiękowienia i przede wszystkim brak straszenia czymś bardziej oryginalnym. Skoro nasz Slender biega to aż prosi się by mignął gdzieś w oknie tego domku lub złowrogo wychylił się zza rogu, a potem zniknął. Idę o zakład, że zawały byłyby murowane. Podchodząc do dzieła Polaków jak do rozszerzenia konwencji dostajemy to czego brakowało oryginałowi. Ładna grafika, idealna zabawa i tworzenie tego unikalnego klimatu, którego jednak po jakimś czasie brakowało w Slenderze dają nam delikatny powiew świeżości w tym ekspresowo szybko wykorzystanym potencjale tego mordercy. Nie oszukujmy się, to nadal jest horror stawiający na “jump scenki”, ale tym razem z całkiem niezłą otoczką drugoplanową, która nieco dłużej utrzymuje klimat strachu. Mimo wszystko przez jakiś czas zostałem kupiony, ale nie liczcie na kilkugodzinne sesje, raczej polecam na chwilowe zwiększenie tętna.